15 lutego 2016

Podróż + training school

Załóżmy, że wszystko co potrzebne, masz już spakowane w swojej ślicznej, nowej walizce z wittchena (nie polecam). Druga, mała walizka pęka w szwach, gdyż próbowałaś do niej zmieścić kurtkę, prezenty i wszystkie rzeczy na szkolenie. Do tego dochodzi ogromna torebka osobista z dokumentami w teczce, telefonem, powerbank'iem, jedzeniem, żucia i resztą nie przydatnych rzeczy. Przez ramię zwisa Ci dodatkowa bluza, w dłoni poduszka. Wychodzisz z domu, ostatni wdech domowego zapachu. Udajesz się do samochodu/pociągu/autobusu. Cokolwiek, co zabierze Cię do tego wymarzonego samolotu, lecącego na JFK.
Moja podróż do Stanów była okropna. Okropnie okropna. Tak okropna, że nigdy więcej nie chcę jej przeżywać.
            Zasada pierwsza: Pożegnania z rodziną i przyjaciółmi dokładnie zaplanuj dużo wcześniej. Na ostatnią chwilę okaże się, że wszystkim pasuje jedynie sobotnia noc i to Ty masz przyjechać do nich, a nie oni do Ciebie. Przez własną głupotę nie pożegnałam się z połową przyjaciół :(
            Zasada druga: Jako, że wyloty au pair są prawie zawsze w poniedziałek rano, to niedzielę zostaw sobie na pożegnanie z najbliższą rodziną i dopakowanie walizki ostatnimi rzeczami.
            Zasada trzecia: Jakiś tydzień przed miej przyszykowane ubrania, które bierzesz ze sobą. Wyprane, wyprasowane i odłożone na bok. NIE ubieraj ich na pożegnanie z tym przystojnym kolegą, którego kochałaś pół gimnazjum. Później albo nie wyschną, albo ich zapomnisz.
             Zasada czwarta: NIE PIJ do utraty przytomności w sobotnią noc. Kac w niedzielę przed wylotem wcale nie pomaga.

Jak już złamałaś wszystkie zasady i właśnie siedzisz i płaczesz przez tego kolegę z gimnazjum, to głowa do góry! Nie zobaczysz go przez następny rok.

Ja na lotnisko jechałam samochodem z Mamą. Jako, że ona miała wracać sama, kierowcą do Warszawy z Opola byłam ja. Ja na kacu. Co chwilę zatrzymywałyśmy się aby oglądać zaćmienie księżyca. Piękny widok. Przystanki te poskutkowały ogromnym stresem i bólem brzucha stojąc w korku przed lotniskiem i mając 2.5 godziny do odlotu samolotu. Pamiętajcie! W poniedziałek rano lata najwięcej ludzi. To tak jak czwartek i piątek wieczór.
Po wszystkich kontrolach, płaczu osób wam towarzyszących (gwarantuję Wam, że nie będziecie płakać), wsiadacie do samolotu i fruuuu. Sam lot - jak to lot. Zawsze jest za mało miejsca na nogi, ktoś przed Tobą rozłoży fotel bez pytania o zgodę, co daje Ci jeszcze mniej miejsca na nogi. Osoba siedząca obok Ciebie ciągle się śmieje z durnego filmu, który ogląda i nie daje Ci odespać tej ostatniej sobotniej nocy spędzonej przy butelce wódki z przyjaciółmi. Przesiadka, która miała trwać 1,5h trwała jakieś 20 minut, bo samolot z Warszawy był opóźniony o godzinę, więc musisz lecieć przez całe lotnisko w Berlinie jak struś pędziwiatr, żeby Dreamliner nie odleciał bez Ciebie.
Po 11 godzinach podróży lądujesz na JFK. Jesteś młodsza o 6 godzin, widzisz siebie na Times Square... ALE! Lądujesz w ogromnej kolejce do kontroli wiz, paszportów i tego całego patałactwa. W kolejce stoisz godzinę. Jedyna myśl, na której możesz się skupić, to to, że szkoda tych wszystkich nerwów bo i tak ponury Chińczyk nie wpuści Cię na teren US. Ponurak nie odpowiada na Twoje bardzo miłe "good afternoon", bierze odciski palców, robi najgorsze zdjęcie w Twoim życiu i czepia się dlaczego DS jest wpięty w Twój paszport. O dziwo, nie pyta o nic. Oddaje paszport z wypiętym DS i idziesz dalej modląc się o to, aby wspomniana wyżej piękna walizka była w jednym kawałku.
Wszystko poszło po Twojej myśli, a Twoje zmęczone i opuchnięte stopy stąpają po amerykańskiej ziemi. Teraz tylko poczekać na kogoś kto odbierze Cię z lotniska (czekaj, nie ruszaj się z miejsca. Wiem to z autopsji) i po dwugodzinnej jeździe jesteś w campusie CC na Long Island.
Jest pizza na kolację, każą Ci znaleźć jakiś numerek, nie wiesz o co chodzi bo jesteś na nogach od 36 godzin. Szybki prysznic w najgorszej łazience jaką widziałaś na oczy i kładziesz się do niewygodnego, gumowego łóżka. Zasypiasz w ciągu sekundy.

Wtorek, 8 rano zaczynają się zajęcia. W zależności od Twojego poziomu angielskiego zostajesz przydzielona do odpowiedniej grupy. Mnie ktoś przydzielił do grupy z ludźmi, dla których angielski był językiem ojczystym oraz z tymi, którzy mówią bardziej niż płynnie po angielsku. Do tej pory nie wiem co tam robiłam. Zmęczenie zrobiło swoje. Musiałam być bardzo skupiona żeby w ogóle nadążyć za bardzo sympatyczną i kochaną nauczycielką <3
Tematy na szkoleniu nudne, powiedziałabym mało przydatne w au pairowskim życiu. I tak wszystko MUSISZ SKONSULTOWAĆ Z HOST RODZINĄ. Zajęcia te są długie, tyłek boli od niewygodnego krzesła, jedzenie na stołówce wcale nie jest takie złe, a kiedy kładziesz się spać po całym dniu znowu zasypiasz w ciągu sekundy. Tak samo mija środa. Czwartek to już inna bajka.

W czwartek zajęcia zaczynają się wcześniej. Jest to pierwsza pomoc. Bardzo fajne zajęcia. Później szybka zmiana ubrań, makijaż na twarz i wsiadasz do autobusu, który zabiera Cię do.... NYC, ale o tym w następnym poście :)

Pytanie, na które nie znałam odpowiedzi, a głupio było pytać:
Na campusie dostajesz paczuszkę, w której są dwa ręczniki, dwa koce, dwa prześcieradła. Nie, nie musisz tego dzielić między koleżankę, która śpi nad Tobą i siebie. Amerykanie śpią pod tzw. flat sheet (nie wiedziałam o tym wcześniej), które wygląda jak prześcieradło i znajduje się między Tobą a kołdrą w pięknej, ale niekoniecznie przyjemnej poszewce. Ostatecznie większość amerykanów pierze tylko prześcieradło i flat sheet, zostawiając poszewkę z kołdry brudną.
W szkole są również suszarki do włosów (ujdą) i ktoś będzie miał prostownicę. Pytaj u dziewczyn z Meksyku albo Kolumbii.
Łazienka w szkole to po prostu 20 kabin prysznicowych w jednym, dużym pomieszczeniu. Każdy z nich ma zasłonkę, która nie zakrywa wszystkiego i każdy będzie Cię widział. Nie wiem dlaczego, ale to wraz z drugim pomieszczeniem (15 kibelków, przedzielonych cienką ścianką na nóżkach) było dla mnie najgorszą rzeczą z możliwych. Nie wiem dlaczego ktokolwiek narzeka tam na jedzenie. Serio, przy warunkach do kąpieli, jedzenie to pikuś.

Pozdrawiam!

PS. Na lot nie róbcie makijażu! Nie ma nic zabawniejszego, niż oglądanie rozmazanych paniusi w tej długiej kolejce do kontroli :)

3 komentarze:

  1. Rozbawilas mnie tym postem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. wlasnie wspominam sobie moj lot i szkolenie oh! :)
    Trzymam kciuki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sara, ja do Stanów przyleciałam prawie 5 miesięcy temu. Tylko, że bez komputera i jakoś na telefonie ciężko mi było pisać posty. Ale dziękuję za trzymanie kciuków!
      PS. Gdzie mieszkasz?

      Usuń